Coś się kończy, coś się zaczyna

in #polish4 years ago

Po średnio udanym zeszłorocznym Sylwestrze w tym roku przyszedł czas na zmianę.
W tym roku wraz z zeszłoroczną ekipą spędziłam "Sylwestra marzeń" w Zakopanem.

Czy lubię Sylwestra? Nie...
Czy lubię muzykę wykonawców z tej imprezy? Nie...
Czy lubię tłumy ludzi? Nie...
Czy lubię góry? TAK!

Nie wiedzieć czemu jak podliczyłam sobie za i przeciw to i tak i tak przeważyło "ZA".

Minęło z milion lat od kiedy ostatnim razem byłam w górach, więc gdy nadarzyła się okazja by pojechać tam kolejny raz byłam bardzo podekscytowana.

1.jpg

Pierwszy raz w życiu zostawiałam córki na tak długo.
3 dni w okresie Sylwestrowym to była jedyna nasza okazja by wyjechać. Nigdzie nie chcieli nam wynająć noclegu na tak krótko. Nic dziwnego, jest popyt na dłuższe noclegi w górach w tym czasie. Ja nie mogłam zdecydować się na dłuższy pobyt, więc gdy trafiła się możliwość wynajęcia hotelu w Nowym Targu na tak krótki czas i to w dość niskiej cenie to wszyscy byliśmy za.

Już przed świętami zaczęłam uświadamiać córki, że po świętach wraz z ich tatą wyjeżdżam w góry "do lekarza". Nie jestem za oszukiwaniem dzieci i nie czułam się z tym dobrze, ale wiedziałam, że lekarz to jedyna dobra wymówka by gdzieś się wyrwać, a by one zrozumiały, że "tak musi być".

Jak się okazało kłamstwo nie dość, że dręczyło mnie od kiedy je wymyśliłam, dodatkowo okazało się zupełnie niepotrzebne, bo - UWAGA UWAGA! - okazuje się, że czterolatki potrafią przeżyć bez rodziców parę dni i to wcale nie smucąc się, a całkiem dobrze bawiąc. W końcu nie zostały same, a z ukochanymi dziadkami... którzy jak wiadomo, gdy nie ma rodziców w pobliżu na całkiem dużo pozwalają wnuczętom ;)

Przed wyjazdem zaproponowałam córkom, by te dały nam jakieś swoje maskotki na drogę żebyśmy nie jechali sami. Lilka stwierdziła, że "tata ma kasę i możecie sobie kupić", Łucja włożyła mi pod poduszkę pieska ze zdjęcia powyżej, powiedziała, że muszę z nim spać, żeby nie zapomnieć go rano zabrać.

Fotografia powyżej jest pierwszym ze zdjęć psiaka z podróży. Od chwili wyjazdu na bieżąco wysyłałam zdjęcia modela z różnych miejsc na naszej trasie.

3.jpg

W tym wszystkim nawet nie chodziło o ciekawe budowle, zabytki, krajobrazy, po prostu chodziło o śnieg... Śnieg, który w tamtym roku w formie "leżącej na ziemi" mieliśmy tylko jeden dzień, a w tym roku widzieliśmy go jedynie przez parę minut gdy leciał z nieba, jednak rozpływał się tuż przy gruncie.

Do wyjazdu przygotowaliśmy się dość dobrze, choć jak się później okaże - nie do końca. Wzięłam najcieplejsze buty, płaszcz tak gruby, że nie do noszenia w mojej miejscowości, dwa grube szale, czapkę (rękawiczek zapomniałam), skarpety zwykłe i grube, zmieniliśmy nawet opony, choć nigdy dotąd tego nie robiliśmy... a nawet zapłaciłam za ubezpieczenie auta, bo było do ostatniego dnia grudnia. Ha! A nawet lekarstwa wzięłam, bo nieśmiało zaczęły się u mnie pojawiać początki przeziębienia.

30.12.2019

Całą drogę prowadził mój chłopak. Chciałam go zmienić, bo wiem, że takie prowadzenie bez przerwy jest męczące jednak on zapewniał, że czuje się dobrze i w razie czego poprosi o zmianę. Byłam jedyną osobą, która mogła go zmienić, bo szwagier nie ma prawka, a jego dziewczyna jest świeżym kierowcą i nie czuła by się dobrze na trasie w dodatku w nie swoim aucie.
W końcu po siedmiu godzinach jazdy dotarliśmy do naszego hotelu, a zamiast do łazienki by się odświeżyć ruszyliśmy wprost na balkony by trochę pozachwycać się widokami.

4.jpg

To pierwsze co zobaczyłam - widok tak piękny, że nie znajduję słów na to by go opisać.
(W realu było widać zamglone góry, na zdjęciu wygląda to tylko na chmury:/)

Po trochę trwającym zachwycaniu się widokami, odświeżeniu się i odpoczynku postanowiliśmy wyruszyć na stok, który był widoczny z naszych balkonów i wydawał się być bardzo blisko nas. Pani w recepcji również potwierdziła, że do stoku mamy jedynie kilometr i powiedziała, w którym kierunku mamy ruszyć.

Nawet przez chwilę nie pomyślałam wtedy o tym, że kilometr z górki, pod górkę po roztopionym śniegu i lodzie to nie to samo co kilometr po płaskiej suchej powierzchni...

Po dłuższym czasie niż zakładaliśmy dotarliśmy pod stok. Poobserwowaliśmy z zachwytem szczególnie maluchy, które z niesamowitą prędkością zjeżdżały na nartach i... i stwierdziliśmy, że pora wracać do hotelu.
Zmęczyła nas już trasa samochodem, dobił nas kilometrowy spacer w dół, a przed nami było to co najgorsze... droga powrotna - w górę.

Wiedziałam już wtedy, że powiedziane przeze mnie kilkadziesiąt razy po drodze "chciała bym tu mieszkać" było największą głupotą jaka mogła mi przyjść do głowy.

Po drodze zahaczyliśmy o sklep by kupić sobie jakiś prowiant do wieczornych rozgrywek w bilarda i piłkarzyki oraz coś na rozgrzanie.

Do hotelu wróciłam mega zmęczona i obolała, przemarznięta, w przemoczonych butach, z bolącym gardłem i bez zdjęć. Zesztywniałe palce odmówiły współpracy.
Gdy palce doszły do siebie i wyjęłam telefon okazało się, że osiągnęłam jakiś cel "10 tysięcy kroków huawei" - czy coś takiego. Byłam w szoku. Nie wiedziałam, że mam coś takiego w telefonie. Skoro już się dowiedziałam, to byłam też pewna, że przy obecnym stanie mojego zdrowia i kondycji nie odbije się to na mnie zbyt dobrze.

31.12.2019

Obudziłam się wcześnie rano i znów skierowałam się w stronę balkonu.

5.jpg

Spało mi się bardzo dobrze i mimo męczącego kaszlu widok ten uzdrowił mnie na tyle bym znów wróciła do sił i przygotowywała się do kolejnego spaceru.
(Czy tylko ja jestem tak nienormalna, że widok śniegu mnie uzdrawia?)

Po przepysznym śniadaniu zjedzonym w hotelu (mnóstwo przeróżnych serów, twarożków, oscypków <3) poczułam, że mam tę moc!
Zdjęłam z grzejnika całkiem suche już buty, ubrałam się grubiutko, zabrałam znieczulające psikadełko na gardło, aparat i wyruszyliśmy na rynek do Nowego Targu.
Tam kupiliśmy magnesiki na pamiątkę. Nie wiem jak dla Was, ale jak dla mnie magnesiki to najlepsze pamiątki ;)

6.jpg

Później przyszedł czas na łyżwy! Tak bardzo je uwielbiam, a tak dawno na nich nie jeździłam.
W mojej okolicy jedyne lodowiska jakie istnieją to takie sztuczne, z jakichś płyt, nie lubię takich. Lubię najzwyczajniejsze w świecie lodowiska z lodu! A na takim lodowym lodowisku w moim mieście ostatni raz miałam przyjemność jeździć w gimnazjum... czyli bardzo dawno temu.

Nic dziwnego, że po tak długiej przerwie bałam się wejść na taflę. Z resztą wszyscy czuliśmy się nieco niepewni, a bardzo niewygodne łyżwy wcale nie umilały nam tej upragnionej przez nas czynności.
Dodatkowo okazało się, że tafla lodowiska jest mega poryta i nierówna. Po jakiejś chwili zorientowaliśmy się, że nierówności znajdują się jedynie przy bandach, a bliżej środka już są dużo rzadziej spotykane.
Mimo, że wykupiliśmy lodowisko na 1,5 godziny to nie spędziliśmy tam nawet godziny. Wszyscy mieliśmy bardzo obolałe stopy, zdaje się, że przez lata służenia łyżwy z wypożyczalni straciły tę wewnętrzną piankę...

Mimo wszystko poranny wypad na rynek uważaliśmy za udany. Wróciliśmy do hotelu, odświeżyliśmy się i wczesną popołudniową godziną wyruszyliśmy do Zakopanego.
Chcieliśmy uniknąć korków, zjeść tam obiad, poszukać dogodnego taniego miejsca parkingowego blisko imprezy i przespacerować się nieco po Krupówkach.

Wychodząc z hotelu znów dostałam powiadomienie o wykonaniu 10 tysięcy kroków. A przecież to był dopiero początek, kropla w morzu kroków przewidzianych na ten dzień.

Byłam już obolała, przemarznięta i chora, a przede mną było jeszcze pół dnia spacerowania, a później nawet śpiewania i ewentualnego tańca.


Spacerując po Krupówkach znów przemokły mi buty. Ano tak - jak raz przemokną to już ciągle będą... a ja nie miałam innych na zmianę, wzięłam tylko te, bo wydawały mi się odpowiednie w góry.
Szybko trafiliśmy na CCC i tam wraz z chłopakiem wybraliśmy pierwsze lepsze solidnie wyglądające buty w dość niskiej cenie, jedna para dla mnie i jedna dla niego, bo jak się okazało i mu przemokły. Musieliśmy się bardzo spieszyć wybierając, bo parę minut po wejściu do sklepu pani poinformowała nas, że czas wyjść, bo właśnie zamykają sklep.

Prosto ze sklepu z butami udaliśmy się na obiad. Co wcale nie było takie łatwe...
Gdzie byśmy nie weszli kolejki były aż pod same drzwi - gdzie byśmy nie weszli - bo w większości restauracji kolejki kończyły się już poza lokalem - więc tam nie wchodziliśmy.
W kilku miejscach trafiliśmy nawet na kłótnie pomiędzy kelnerami a ludźmi, którzy nie rozumieli tego, że jest kolejka.
Byłam wściekła. Obolała, zmęczona, głodna...
Mało tych wszystkich niedogodności okazało się, że na Krupówkach ze świecą szukać maskotek kotków - a takie chciały moje córy.

W dużo gorszych humorach wracaliśmy Krupówkami gdy nagle dostrzegłam mało rzucający się w oczy szyld. Szyld wisiał nad wąską alejką, a nie nad lokalem. Pomyślałam, że warto będzie sprawdzić ten lokal, gdyż wydaje się on nieco ukryty i być może mało głodnych ludzi go dostrzegło.
Miałam rację!
Kolejka nie kończyła się przy wejściu, była więc krótsza niż we wszystkich pozostałych odwiedzonych przez nas punktach. Szybko okazało się też, że całkiem niezłe tempo mają ludzie już jedzący swoje posiłki.
Co prawda nie było tam żadnych lokalnych dań na co nastawiłam się z koleżanką (naszym chłopakom było obojętne), ale na szczęście były dość ciekawe pizze, poza tym kto wybrzydza ten chyba nie jest tak naprawdę głodny.

7.jpg

Po zjedzeniu obiadu i krótkim ogrzaniu się w bardzo przytulnym lokalu ruszyliśmy w poszukiwaniu kotków - mission impossible. Koniec końców zakupiliśmy owieczki, choć kilkadziesiąt minut temu pijąc drinka zarzekałam się, że znajdę fajne kotki, a już na pewno i na sto procent nie kupię owieczek... decyzja o kupnie innych przytulanek była uzgodniona z moimi dziewczynami.

Po spacerze, obiedzie, przepraniu butów i zakupach ruszyliśmy do auta odnieść niepotrzebny balast by w końcu udać się pod Zakopiańską scenę.
To wszystko trwało, bo były to duże odległości... Dużo sobie pogadaliśmy w tym czasie, mało fotografowaliśmy. Nikt o tym nie myślał, rozkoszowaliśmy się pięknymi budynkami i ciepłem naszych nowych, grubych rękawiczek.

8.jpg

Co mogę napisać o samej imprezie? Czy Sylwester w Zakopanem naprawdę jest "Sylwestrem marzeń"?
Jak dla kogo...
Kiedyś słyszałam, że ludzie dzielą się na tych co umieją się bawić bez alkoholu i na tych co się z tym zgadzają jednak nie widzą sensu by z alkoholu rezygnować... ja zdecydowanie należę do tej drugiej grupy.
W mojej miejscowości aby obejść zasadę nie wnoszenia alkoholu na imprezę miejską wystarczy przelać alkohol do butelki po napoju... w Zakopanem to nie przeszło. Nawet energetyka z mojej torebki musiałam wyrzucić, a miał on być dla naszego kierowcy by jakoś przeżył i był w stanie prowadzić.

Bardzo długo starałam się dogadać z ekipą bym mogła pozostać poza płotem, bo mało że mogła bym się dobrze bawić przy muzyce nie należącej do moich ulubionych to dodatkowo miała bym miejsce siedzące na ławce (bo jeszcze wtedy ławki były puste) co było by świetnym rozwiązaniem gdyż czułam się bardzo zmęczona i byłam po prostu chora. Wszyscy jednak stwierdzili, że nie ma co się rozdzielać, nawet jeżeli miał by ze mną zostać mój chłopak. Oczywiście kolejny raz stałam się ofiarą mojego własnego braku asertywności i weszłam na teren imprezy.

Mimo wcześniejszego gadania o nierozdzielaniu się to już na samym początku ja z chłopakiem zostałam dużo dalej od sceny a tamci wariaci dopchali się dużo dalej.
Trochę pośpiewałam, momentami nawet tańczyłam, załapałam się na darmową herbatkę i wypsikałam chyba z jedną trzecią psikadełka na gardło, ale do złego samopoczucia z powodu choroby doszedł nieznośny ból nóg i pleców. Pod koniec nawet pochylałam się co chwilę i wisiałam w takiej pozycji, bo tylko wtedy mnie nie bolały plecy. Chłopak od czasu do czasu wspominał, że możemy iść do auta, ale miałam nadzieję, że wytrzymam do północy, miałam nadzieję, że jeszcze zagrają jakąś muzykę, która mi się spodoba.
Bardzo zależało mi też by nie psuć imprezy znajomym i chłopakowi jednak ostatecznie godzinę przed północą powiedziałam, że więcej nie dam rady.

Wraz z chłopakiem szłam do auta rozpaczliwie wyszukując jakiejkolwiek ławki by choć przez kilka minut dać odpocząć nogom i plecom.
Gdy dotarliśmy do auta okazało się, że nie działa nasza karta, a przecież nie pomyśleliśmy nawet o tym by zabrać zapasową. Byłam załamana, oparłam się o maskę w mega dziwnej pozycji by poczuć ulgę chociaż w plecach. Chłopakowi udało się się otworzyć auto kluczykiem, który ukryty jest w karcie.
Jakimś sposobem wsiadłam i znalazłam najmniej bolesną pozycję, dalej pamiętam, że obudziłam się kilka minut przed północą i złożyłam chłopakowi życzenia. Później on obudził mnie o północy, później była jakaś awantura obok naszego auta, później przyszli nasi towarzysze, a później jadłam hot-doga ze stacji.

Nie wiem jak dostałam się do hotelu, ale raczej nikt mnie tam nie wciągał, bo to bym zapamiętała. (Przypominam, że mimo, że był to Sylwester to byłam trzeźwa)
Ściągnęłam kurtkę, buty, szalik czapkę i rękawiczki i zrobiło mi się strasznie zimno.
W ubraniu położyłam się do łóżka by ogrzać się przez parę minut, ale gdy się położyłam było mi jeszcze zimniej więc poprosiłam narzeczonego by przykrył mnie jeszcze kapą. Nie popierał tego pomysłu, bo miałam na sobie kilka warstw ubrań i grubą kołdrę, jednak zrobił to. Po paru minutach powiedział mi, że jestem mega gorąca i żebym się rozebrała. Gdy zdjęłam bluzę było mi tak zimno, jak nigdy wcześniej podczas tego wyjazdu, znów położyłam się roztrzęsiona pod kołdrę i kapę. Po paru minutach kazał mi zdjąć spodnie i grube skarpety, mówił, że jestem rozpalona, zrobiłam to i znów zrobiło mi się cholernie zimno. Znów wskoczyłam pod kołdrę. Mimo, że było mi bardzo zimno to nagle poczułam jak rozpalone mam uda, poczułam to dłońmi, bo grzałam je między nogami. Czułam ogień, serio, mimo, że było mi zimno, to czułam, że mnie pali. Masakrycznie dziwne uczucie, którego nadal nie rozumiem. Przecież nawet na tej imprezie nie zmarzłam. Byłam obolała, bo wyjazd był dla mnie dużym wysiłkiem, którego na co dzień nie mam, byłam przeziębiona, ale nauczona poprzednim dniem ubrałam się bardzo grubo... i nawet miałam nowe, ciepłe, suche buty. Powinnam być jedynie zmęczona i obolała, a nie zmarznięta.


Noc była bardzo ciężka, zdaje się, że po rozebraniu się do samej koszulki jakoś zasnęłam już bez dziwnego uczucia chłodu i ciepła, ale obudziłam się bardzo szybko, bo około drugiej zaczęłam czuć ogromny ból w klatce piersiowej. Przy odpowiednim ułożeniu się do spania, ból pleców jakoś pozwalał zasnąć, ale gdy do tego doszedł ból klatki zasypiałam jedynie na siedząco, gdyż leżąc nie mogłam oddychać przez ból klatki właśnie. Obudziłam narzeczonego i poprosiłam by sprawdzał w nocy jak się obudzi czy żyję, powiedział, że to zrobi, kazał mi się uspokoić i spróbować zasnąć. Tak też było. Ilekroć próbowałam się położyć wyłam z bólu, gdy tylko siadałam w jakiejś w miarę wygodnej pozycji - zasypiałam. Takie spanie na siedząco jest bardzo lekkie i co chwilę się budziłam, w końcu wpadłam na pomysł by posmarować klatkę opokanem. Później obudziłam się po trzeciej, w pozycji leżącej, więc opokan na klatkę pomógł, stwierdziłam wtedy, że nie jest to zawał, a skoro opokan mi pomógł na klatkę to pomyślałam by i na plecy go zaaplikować. Obudziłam narzeczonego, szczęśliwa oznajmiłam mu, że zagrożenie zawałowe minęło i poprosiłam by posmarował mi całe plecy, co też zrobił.

Później obudziłam się rano i choć z początku w nie najlepszym humorze, bo jakaś taka spocona, wokół mnie mnóstwo ubrań, leków, butelek od wody, bałagan... znów skierowałam się na balkon. I po ujrzeniu mojego ukochanego widoku nie byłam nawet zmęczona. Delikatnie obolała, ale w takim rozsądnym stopniu, tak jak po pierwszym treningu na przykład. A nie tak jak by wciągnął i wypluł cię jakiś potworny ogr.

Wzięłam prysznic, w połowie którego zaczęła lecieć zimna woda, ale w sumie po moich nocnych przejściach ze zmianą temperatur traktowałam to jako mało komfortową zabawę z wodą i chyba po prostu cieszyłam się, że żyję i, że gdy wyjdę spod prysznica to to się skończy :)

Ogarnęłam sobie w miarę włosy, twarz miałam spuchniętą i dziwnie czerwoną, ale ja mam naczyńkową cerę, więc w wyniku wysokich i niskich temperatur takie rzeczy się ze mną dzieją.
Gdy się ubrałam, zaczęłam budzić narzeczonego, bo nie mogłam doczekać się śniadania. On oczywiście spał, nie chciał wstawać, mówił, że się nie wyspał, że czeka go długa trasa i, żebym zajęła się sobą a on zaraz wstanie.

A ja byłam tak szczęśliwa, że koszmar tej nocy minął, że nie chciałam tracić ani chwili dnia. A śniadaniem tego dnia chciałam się delektować, wiedziałam, że będzie pyszne i wiedziałam, że będzie ostatnie....

Po zjedzeniu bardzo obfitego śniadania, spakowaliśmy się i od razu udaliśmy się w drogę do domu.


Jazda wyglądała głównie tak, że wszyscy prócz kierowcy - mojego narzeczonego spali. Ja miałam nawet wyrzuty sumienia, że tyle godzin biedny sam jedzie, ale co się budziłam to po chwili i tak odlatywałam.

Byliśmy już bardzo blisko naszej miejscowości, nawet zadzwoniłam do domu czy nie trzeba kupić chleba czy mleka w żabce, bo za pół godziny będziemy. Zatrzymaliśmy się na MOPie na rozciągnięcie kończyn, trochę chciało mi się na toaletę, ale do domu kawałek to co się będę na trasie załatwiać.

Nagle usłyszeliśmy walenie w aucie. Kierowca wyłączył radio, a ja powiedziałam "Krystian to na pewno ten plastik z tyłu uderza o koło" chociaż wcale w to nie wierzyłam, nie wiem czemu tak powiedziałam, chciałam chyba być nad wyraz optymistką.
Szwagier jest mechanikiem, nie od samochodów, ale jest... Zjechaliśmy na pobocze autostrady, wyciągnęliśmy trójkąt. Szwagier zajrzał pod maskę gdy narzeczony odpalił auto i od razu zaczął krzyczeć "ZGAŚ! ZGAŚ! SILNIK WYSKOCZY!", zmienili się miejscami, szwagier odpalał, Krystian obserwował i też zaczął krzyczeć to samo.
Siedziałam z Zuzią w aucie, chłopaki stali przy aucie, nagle dziewczyna przemówiła "Kurwa, mamy 14 kilometrów do domu", gdy to usłyszałam nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać... Przejechaliśmy tyle setek kilometrów, by 14 kilometrów od domu stanąć... jeszcze na autostradzie...

Gdy chłopaki zamówili już lawetę u znajomego mechanika, wrócili do auta i siedzieliśmy chwilę w milczeniu, po czym zaczęliśmy się śmiać. A mój śmiech był nerwowym śmiechem ze szczęścia.
Narzeczony nawet przez chwilę próbował mi wytłumaczyć, że nikt normalny nie cieszy się, że popsuło mu się auto. Ale to auto mogło się popsuć gdziekolwiek wcześniej. Ok, najlepiej by było jak by nie popsuło się wcale, albo jak by do tego doszło w naszej miejscowości, ale mogło być o wiele, wiele gorzej. Albo mógł być nawet wypadek, a tak byliśmy - no może nie zdrowi, ale na pewno cali.

Na lawetę mieliśmy czekać godzinę. Auto przestało już grzać, a nie zapominajmy, że chciało mi się na toaletę...
Mój narzeczony kojarzył chłopaka od lawety, który miał po nas przyjechać. Powiedział nam, że jest dziwny, gada jakieś głupoty i, że uwielbia jeździć lawetą. Wiedzieliśmy też, że laweta, która po nas przyjedzie będzie miała tylko dwa miejsca, więc dwie osoby będą musiały jechać w naszym aucie na lawecie (co jest nielegalne). Stwierdziłam, że to fajna przygoda jechać w ten sposób, a poza tym nie chce jechać z jakimś dziwnym kolesiem z przodu. Natomiast gdy już podjechał byłam tak zmarznięta, że wiedziałam, że jeszcze kilka minut w moim lodowatym aucie i się po prostu zesikam.
Wraz z koleżanką wsiadłyśmy do laweciarza, a chłopaki kryli się w naszym aucie. Chłopak okazał się być normalnym i fajnym gościem, widocznie w pewien sposób towarzystwo dziewczyn chłodziło jego dziwactwa.

Od mechanika miała nas odebrać kobieta drugiego szwagra, ale okazało się, że laweciarz sam zaoferował swoją pomoc, by podwieźć nas swoim prywatnym autem. Mimo, że dodatkowo okazało się, że mój narzeczony musi jechać poza naszą miejscowość by odebrać firmowe auto, to ten chłopak wciąż chciał nas tam zabrać i gdy narzeczony szukał kasy by zapłacić mu za tę ogromną pomoc to chłopak wyglądał bardzo nieswojo i niechętnie zabrał od niego kasę.

Jak się okazało laweciarz nie był dziwakiem. Ja oceniła bym go na kogoś, kto szuka przyjaciół... nie wiem jak to określić. Był nieco dziwny i jak by trochę nieobyty z ludźmi, ale dzięki temu wspaniale mi się z nim gadało całą drogę po auto firmowe narzeczonego.
Żałuję tylko, że nie pomyślałam o tym by dać mu w prezencie jeden z pamiątkowych magnesów z Nowego Targu...
Ten chłopak już zawsze pozostanie w mojej pamięci jako człowiek, który uratował naszego Sylwestra marzeń :)


Już następnego dnia narzeczony dostał telefon o stanie auta. Nie pamiętam co tam dokładnie jest popsute, ale na pewno nie opłaca się tego naprawiać.
Nasz mechanik jest dobrym kolegą mojego narzeczonego i znajdzie kogoś kto kupi ten złom, a my kupimy za grosze auto od mojego wuja.
Swoją drogą mój wuja to też świr... Już jakiś czas temu kupił sobie nowe, sportowe, piękne auto, a wciąż jeździ tym starym i od jakiegoś czasu proponuje byśmy je kupili, bo nie chce sprzedawać go obcemu.
Jeszcze niedawno nie brałam pod uwagę kupna tego auta, no chyba, że jako drugie auto, ale dwa nie zmieściły by nam się na podwórku. Nigdy jednak nie odmówiłam mu wprost, bo wiedziałam, że takie auto, za takie grosze jakie chce to dobry biznes.


Zabawne, że jadąc w góry przez głowę kilka razy przeleciała mi myśl "szkoda, że jadę tam tylko na Sylwestra i nawet nie będę miała o czym napisać na blogu", a wyszła to dość długa notka.

Jadąc w góry nie miałam też żadnych postanowień, żadnych.
W zeszłym roku postanowiłam zadbać o swoje zdrowie, a przez to co wydarzyło się z Leonkiem totalnie zapomniałam o sobie.
W tym roku moje postanowienia przyszły same:

  • Więcej ruchu - nie chcę by każda wycieczka, która tak bardzo mnie ekscytuje powodowała u mnie takie dziwne stany,
  • Być bardziej asertywną - wciąż mam z tym problem i wciąż przez to tracę,
  • Cieszyć się z tego co mam - tego nawet nie powinnam nazywać postanowieniem, to przyszło samo wtedy gdy zaczęłam cieszyć się z popsutego auta, które przecież uwielbiałam.
    Przez cały wyjazd chciałam by było lepiej: inna maskotka, lepszy obiad, złe łyżwy, poryte lodowisko i ciągłe narzekanie, a przecież byłam w najpiękniejszym miejscu na ziemi z jedną z najbliższych mi osób na świecie.

PS. Oświadczył mi się chłopak. Po 8(?) latach związku postanowił to zrobić.
W teorii nie zmienia to nic, choć dużo ułatwia, bo zamiast zastanawiać się czy lepiej brzmi chłopak, facet, czy ojciec moich dzieci, będę pisała/mówiła narzeczony ;)
Kiedy to zrobił? Niestety nie o poranku gdy zachwycałam się pięknymi widokami ani nie przy pięknym zachodzie słońca.
Zrobił to w Sylwestra w aucie o północy, wtedy kiedy zgodziła bym się na wszystko byle by móc przespać się w ciepłym aucie. Dokładnie wtedy gdy jakiś wariat krążył po parkingu i zaczepiał ludzi. Pamiętam, że płakałam, bo byłam wzruszona i troszkę miałam wyrzuty sumienia, że popsułam mu te oświadczyny, ale w sumie, powiedziałam "tak", więc chyba nie popsułam? ;)

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku kochani!

Zawsze wracajcie bezpiecznie do domów i cieszcie się tym co macie. Nawet jeżeli macie niewiele, lub to co macie wydaje Wam się niewystarczające ;)

Moje wszystkie złe przejścia w tego Sylwestra sprawiły, że doceniłam wszystko jeszcze bardziej. Mam słabą odporność, ale przynajmniej nie leżę wciąż w szpitalu. Kondycji nie mam wcale, ale to wszystko mogę zmienić, szczególnie, że chwilowo nie mam swojego auta;) Mam mało romantycznego faceta, ale na tyle odważnego i zdecydowanego, że oświadczył mi się w najgorszym możliwym momencie (no kto by tak potrafił? no kto?), może nie mam już mojego ukochanego auta, ale mimo wszystko wraz z wszystkimi dotarłam bezpiecznie do domu.

Sort:  

Manually curated by the Qurator Team. Keep up the good work!

Hm...chyba pobiłaś rekord postów na steem:)
Graty nowej roli z partnerem tylko zostało przypieczętować ten etap...:)

inna maskotka, lepszy obiad, złe łyżwy, poryte lodowisko i ciągłe narzekanie

Jestem ciekawy ile z tego ucięte he..he.. :)

Coś chyba pobiłam😋
Dziękuję za gratulacje 😊
Yyy... No prawda, troszkę ukrucilam moja listę narzekania, dzięki temu notka jest o połowę krótsza 😀. Ale to było w zeszłym roku i już się nie liczy 😋


Congratulations @julietlucy!
You raised your level and are now a Minnow!

Vote for @Steemitboard as a witness to get one more award and increased upvotes!

Coin Marketplace

STEEM 0.28
TRX 0.12
JST 0.033
BTC 61588.80
ETH 3006.18
USDT 1.00
SBD 3.64